Nasz wyjazd rozpoczeliśmy od podróży do Amsterdamu. W pierwszej wersji miał to być samolot z katowic ale nasze plany zmieniła pogoda w Amsterdamie (deszcz i wichura) więc wybraliśmy się w podróż naszymi samochodami. Żeby sprecyzować dodam, że wybraliśmy się w tą podróż w 9 osób, My tzn. małżeństwo z trójką wspaniałych dziewczyn w wieku 6,12 i 14 lat oraz nasi wspaniali kompani podóży a zarazem przyjaciele, małżeństwo z dwójką dzieci w wieku 12 i 15 lat. Poznaliśmy się na najpiękniejszej plaży na świecie czyli Anse Lazio Seszele i tak wspólnie podróżujemy od 5 lat razem. Ale wracając do naszej relacji z podróży to po dotarciu na miejsce trafiliśmy do nisko budżetowego hotelu Ibis Budget, który okazał się strzałem w 10. Tani, czysty i świetnie położony hotel z którego ruszyliśmy na przygodę naszego życia. Następnego dnia po śniadaniu ruszyliśmy zwiedzać Amsterdam. Wieczorem pozostawiliśmy samochody na parkingu QPARK park+fly (55 euro za dwa tygodnie) i darmowym autobusem dostaliśmy się na terminal z którego mieliśmy odlot do Mexico City liniami AEROMEXICO. Podróż nowym Dreamlinerem przebiegła bardzo komfortowo i bez żadnych niespodzianek. Na lotnisku niestety musieliśmy odebrać walizki i nadać je ponownie w punkcie tranzytowym, było to dość dziwne ponieważ cały lot obsługiwany był przez Aeromexico. Największym zaskoczeniem w meksyku była pogoda, na lotnisku temperatura nie przekroczyła 8 stopni celsjusza. Po dość długim oczekiwaniu weszliśmy na pokład samolotu do Guatemala City, tym razem był to Embrayer 190. Po wylądowaniu na lotnisku w Gwatemali czekał już na nas kierowca, którego znaleźliśmy przez internet i umówiliśmy z nim cały plan podróży dużo wcześniej przed wylotem. Zapakowaliśmy wszystkie walizki na dach i ruszyliśmy w pierwszą dość długą trasę do Livingston, w którym mieliśmy następnego dnia zwiedzać łodzią wodospady, plaże i wysepki, niestety pogoda pokrzyżowała nasze plany. Noc spędziliśmy w przytulnym hoteliku nad rzeką. Rano lało jak z cebra, zjedliśmy śniadanie i postanowiliśmy wspólnie zmienić plany naszej wyprawy. Zrezygnowaliśmy z łódki i ruszyliśmy w dalszą podróż do Tikal (starożytnego miasta Majów). Ze względu na jakość dróg i nasze częste postoje (poznawaliśmy smaki przydrożnych „kucharzy“) dojechaliśmy tylko do Flores. Pięknie położone, kolorowe miasto, które można eksplorować poznając miejscowe zwyczaje i spróbować lokalnych przysmaków sprzedawanych nad brzegiem rzeki Peten. Następnego dnia po dwóch godzinach jazdy dotarliśmy do miasta Tikal. Posiadające niesamowitą aurę (duszę) miasto, które było najprawdopodobniej dawną stolicą Majów rozciąga się na terenie 60km2. Strefa wydzielona do zwiedzania obejmuje sześć świątyń w postaci piramid (prawie na wszystkie można wejść i poczuć się jak mieszkaniec Tikal). Na głównym placu Gran Plaza znajdują się dwie świątynie (najwyższa Gran Jaguar) oraz ruiny Acropolis Central i Acropolis Norte. Cały teren jest magiczny i rozciąga się tu aura tajemniczości a zarazem dostępność do wszystkich zabytków pozwala nam na osobiste zdobywanie tego jakże ciekawego miasta. Panoramę całego miasta można zobaczyć z niedawno otwartego dla turystów tarasu widokowego znajdującego się na Plaza de losSiete Templos. Po wdrapaniu się po niewiarygodnie stromych drewnianych schodach docieramy na „dach“ Tikal. Widok zapierający dech w piersiach, pozwalający na wyobrażenie sobie jak bardzo rozwinięta była cywilizacja Majów. Nasza przygoda zakończona została ciekawym akcentem, a mianowicie spotkaliśmy pajęcze małpy, ochoczo skaczące po konarach drzew rozciągających się wśród piramid i ruin. Bardzo zadowoleni ze spędzonego czasu w Tikal ruszyliśmy w stronę granicy z Belize. Niestety nasz kierowca nie mógł z nami przejechać do Belize więc postanowiliśmy przekroczyć granicę pieszo i autobusem dostać się do Belize City. Tak też uczyniliśmy, przepakowaliśmy walizki tak, aby wszystkiego nie zabierać i przekroczyliśmy granicę w Melchor de Mencos. Odprawa przebiegła sprawnie bez zbędnych formalności. Z granicy do dworca dostaliśmy się lokalnymi taksówkami (ok 3-4 km) tam czekał na nas ostatni jak się okazało autobus do Belize City. Bardzo miły kierowca zabrał nasze walizki i zaprosił nas do środka. Ja wraz z moim przyjacielem w tym czasie postanowiliśmy zrobić szybkie zakupy w pobliskim markecie (trzy godzinna podróż w autobusie musiała zostać lekko zakropiona). Wracając usłyszeliśmy piski i krzyki a naszego autobusu, wpadliśmy zobaczyć co się stało i okazało się że mialiśmy w naszym transporcie pasażerów na gapę w postaci *karaluchów*. Nasze dziewczyny sprytne i przebiegłe zakupione w markecie ciastka podzieliły między nas i pasażerów na gapę, oczywiście ciastka położone na początku autobusu a one same z tyłu z nogami w górze. Pomogło, dalsza nasza podróż była jedną wielką imprezą, pan kierowca puszczał muzykę na pełny regulator a dzieciaki śpiewały i bawiły się świetnie. Po planowych trzech godzinach jazdy nasz kierowca dotarł do Belize City i ku naszemu zaskoczeniu odwiózł nas pod sam hotel (i to jest właśnie gościnność na świacie). Bardzo mu podziękowaliśmy i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Obudził mnie zapach pysznego jedzenia, okazało się że obok naszego hotelu stacjonowała pani z kramikiem lokalnego burito w różnych postaciach (placek lub smażone). Zjedliśmy u niej śniadanie i pojechaliśmy lokalnymi taksówkami na prom, który miał nas przetransportować do Caye Caulker (przepiękna rajska wysepka koralowa) tam zakupiliśmy bilety w obie strony (bilet powrotny open). Płyneliśmy ok 45 minut, po tym czasie znaleźliśmy się w „raju“. Nareszcie piękna biała plaża, palmy i ten niesamowity klimat wyspiarski. Zabraliśmy wszystkie nasze bagaże i za 300 metrów dalej byliśmy pod naszym hotelem Rainbow. Bardzo przyjemny, czysty i położony w samym centrum Caye Caulker hotel z bezpłatnym wifi i własnymi leżakami na plaży. Tu zatrzymaliśmy się na sześć nocy, to był czas na wypoczynek, opalanie itp. Wyspa oferowała dużo atrakcji w postaci plaży z barem na której cały dzień grała muzyka, podawano drinki i zbudowana była skocznia do wody na której odbywały się zawody (biggest splash), meleksów które można było wypożyczyć na godziny lub dobę i zwiedzić całą wsypę (meleksy to prawie jedyny transport na wyspie), mnóstwo sklepików z lokalnymi wyrobami i no i najważniejsze grille z których podawano ryby i moje ulubione lobstery. Była także plaża, na którą można było się dostać jedynie prywatnymi (free) łodziami o nazwie Koko King na której był bar, leżaki, strefa VIP w posatci łóżek pod baldachimem, muzyczka przez cały dzień a wieczorem dyskoteka na plaży. W połowie naszego pobytu wybraliśmy na wycieczkę z lokalnym „tour operatorem“, na której mieliśmy wędkować, odwiedzić park i zobaczyć manaty. Wędkowanie wyszło nam słabo, na trollingu coś zjadło nam przynętę a podczas łowienia „z ręki“ największa sztuka miała ok 15cm więc nie do końca usatysfakcjonowani ruszyliśmy do parku, w którym ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu kąpaliśmy się z rekinami i płaszczkami. Było ich bez liku, rekiny sięgały do ok 1,5 m długości a płaszczki nie były mniejsze. Dzieciaki w pierwszym momencie bały się wejść do wody ale w końcu dały się namówić. Przeżycie niesamowite jak widzisz pod wodą rekina płynącego wprost na ciebie i stając bosą nogą na wszech obecną płaszczkę. Po tych dość emocjonujących chwilach popłynęliśmy zobaczyć manaty, niestety nie udało nam się ich wyśledzić, ale nasz kapitan był bardzo zawzięty i w zastępstwie wypatrzyliśmy delfiny. Na powrocie jeszcze raz zarzuciliśmy wędki na trolling i w kroplach lekkiego deszczu wróciliśmy na nasz hotelowy pomost. I tak spędziliśmy czas na tej pięknej wyspie, która na zawsze zostanie w naszych głowach i nosach ☺ (zapach grillowanych lobsterów). Pożegnaliśmy się z wyspą i wyruszyliśmy na dalszą część naszej przygody z Gwatemalą. Powrót tymi samymi środkami transportu. Na granicy musieliśmy zapłacić opłatę wyjazdową z Belize w kwocie 20 usd od osoby. Oczywiście nasz niezawodny pan kierowca czekał na nas z owocami. Wystartowaliśmy z granicy dość póżno i nie mieliśmy dużego wyboru co do noclegu więc zdecydowaliśmy o ponownym noclegu we Flores, ale tym razem z drugiej strony rzeki. Widok z tarasu hotelowego na tętniące życiem Flores był obłędny. Usiedliśmy na tarasie i upajaliśmy się tym pięknym widokiem. Rano wyruszyliśmy do jaskiń Lanquin Caves. Droga dłużyła się okropnie, przez pozarywane drogi mieliśmy duże opóźnienia. Do jaskiń dotarliśmy ok 13:30. Warto było jechać tyle godzin, żeby zobaczyć jaskinie nie skalaną ludzką ręką. Dostaliśmy latarki w rękę, przewodnika mówiącego po angielsku z akcentem hiszpańskim (czyli prawie wcale) i paczkę bułek na drogę. Po kilkudziesięciominutowym marszu w błocie dotarliśmy do wejścia, jaskinia w środku wydawala się być całkowicie surowa, nieodkryta. Czuliśmy się tak jakbyśmy byli w niej pierwszymi ludźmi, wszystko można było dotknąć, powąchać „polizać“, coś niesamowitego. Wrażenia z przejścia tej jaskini przyćmiło wyjście, które siedemdziesięcio metrową wysokością ściany powalało i robiło ogromne wrażenie. Byliśmy tacy malusieńcy w tej ogromnej przestrzeni. Jedyną ludzką ingerencją w tej jaskini były schody po których wydostaliśmy się na zewnątrz. Wróciliśmy po ok 2,5 godziny, więc nie pozostało nam wiele czasu do jazdy. Noc spędziliśmy w Coban, było to dość spore miasto w którym znajdowały się centra handlowe i supermarkety. Następnego dnia ruszyliśmy w stronę następnego punktu naszej wyprawy czyli na groźny i złowieszczy wulkan Pacaya (2552m n.p.m). Wciąż aktywny i dający o sobie znać (ostatnia erupcja 3 lata temu). Po dotarciu na miejsce kupiliśmy bilety, wzieliśmy transport w postaci konia dla najmłodszej naszej uczestniczki wyprawy i wyszyliśmy w czterokilometrową podróż ostro w górę po kamieniach, pyle i leszu. Była to niełatwa przeprawa dla tak niedoświadczonych wspinaczy jak my. Ale jak to się mówi „jak nie my to kto“, daliśmy radę. Na górze przywitał nas widok iście księżycowy, wylewająca się lawa tworzy niesamowity krajobraz, który znamy z filmów science fiction. Zaczerpneliśmy troszkę informacji wcześniej o tym wulkanie i wiedzieliśmy, że jest tam dziura z której wydobywa się ciepło z wnętrza wulkanu, zapytałem właściciela konia o to miejsce, on dość mocno zdziwiony wskazał nam je, ale jak byście zobaczyli jego bezcenną minę, jak żeśmy wyciągneli kiełbasę i pianki do pieczenia. Chętnie się dołączył do naszej biesiady a wręcz z zaangażowaniem szukał patyków. To jest chwila, którą pamięta się dokońca życia, pieczenie kiełbasy na czynnym wulkanie w doborowym towarzystwie (BEZCENNE). Siedzieliśmy tam sami przez około 45 minut. Nie było w tym czasie żadnych turystów, dopiero wracając spotkaliśmy grupę następnych ciekawskich. To było coś przez wielkie C. Pełni wspomnień i doświadczeń tego dnia wyjechaliśmy w kierunku starej stolicy Gwatemali, Antigua. Wieczorem poszliśmy na podbój miasta. Nocą duże wrażenie robiły podświetlenia starych bydowli, głównej ulicy na której znajdowały się sklepiki i hotele oraz park, gdzie sprzedawano lokalne smakołyki. Noc spędziliśmy 100m od centrum Antigua w pięknych apartamentach (New and Luxurious Apartment). Po bardzo wygodnie spędzonej nocy odwiedziliśmy lokalny targ ze słodyczmi i pamiątkami. Po zasłodzeniu się kokosem i cukierkami skierowaliśmy się do ostatniego punktu naszej wyprawy czyli do Gwatemala City. Po drodze zatrzymaliśmy się w dużym centrum handlowym i nakarmiliśmy dzieci (aż wstyd się przyznać) mcdonaldem, ale bardzo chciały spróbować czy inaczej smakuje niż w Polsce. Zatrzymaliśmy się w hotelu Conquistador. Bardzo ładny 4* hotel z podgrzewanym basenem. Wieczorem spotkaliśmy się i omawialiśmy cały nasz wyjazd, dzieliliśmy się spostrzeżeniami i odczuciami. Ranek spędziliśmy na przepakowywaniu bagaży i szykowaniu się do powrotu. O 11 mieliśmy lot do Mexico City.
Cały wyjazd uważamy za wspaniałą przygodę, którą przeżyliśmy dzięki naszemu wspaniałemu kierowcy, który stanął na wysokości zadania, znosił nas i śpiewające nasze dzieci (Zenka itp.). Przed naszym wylotem przyjechał nas pożegnać na lotnisku i prosił o kontakt po wylądowaniu. Jesteśmy mu bezwzględnie wdzięczni za opiekę, pomoc i bezpieczną jazdę.
Pozdrawiamy wszystkich podróżników i czekamy na wasze relacje z podróży.
Smok z jaskini.
***Zdjęcia są moją własnością. Nie wykorzystałem żadnych zdjęć z internetu.***
Żeby sprecyzować dodam, że wybraliśmy się w tą podróż w 9 osób, My tzn. małżeństwo z trójką wspaniałych dziewczyn w wieku 6,12 i 14 lat oraz nasi wspaniali kompani podóży a zarazem przyjaciele, małżeństwo z dwójką dzieci w wieku 12 i 15 lat. Poznaliśmy się na najpiękniejszej plaży na świecie czyli Anse Lazio Seszele i tak wspólnie podróżujemy od 5 lat razem.
Ale wracając do naszej relacji z podróży to po dotarciu na miejsce trafiliśmy do nisko budżetowego hotelu Ibis Budget, który okazał się strzałem w 10. Tani, czysty i świetnie położony hotel z którego ruszyliśmy na przygodę naszego życia. Następnego dnia po śniadaniu ruszyliśmy zwiedzać Amsterdam. Wieczorem pozostawiliśmy samochody na parkingu QPARK park+fly (55 euro za dwa tygodnie) i darmowym autobusem dostaliśmy się na terminal z którego mieliśmy odlot do Mexico City liniami AEROMEXICO. Podróż nowym Dreamlinerem przebiegła bardzo komfortowo i bez żadnych niespodzianek. Na lotnisku niestety musieliśmy odebrać walizki i nadać je ponownie w punkcie tranzytowym, było to dość dziwne ponieważ cały lot obsługiwany był przez Aeromexico. Największym zaskoczeniem w meksyku była pogoda, na lotnisku temperatura nie przekroczyła 8 stopni celsjusza. Po dość długim oczekiwaniu weszliśmy na pokład samolotu do Guatemala City, tym razem był to Embrayer 190.
Po wylądowaniu na lotnisku w Gwatemali czekał już na nas kierowca, którego znaleźliśmy przez internet i umówiliśmy z nim cały plan podróży dużo wcześniej przed wylotem. Zapakowaliśmy wszystkie walizki na dach i ruszyliśmy w pierwszą dość długą trasę do Livingston, w którym mieliśmy następnego dnia zwiedzać łodzią wodospady, plaże i wysepki, niestety pogoda pokrzyżowała nasze plany. Noc spędziliśmy w przytulnym hoteliku nad rzeką. Rano lało jak z cebra, zjedliśmy śniadanie i postanowiliśmy wspólnie zmienić plany naszej wyprawy. Zrezygnowaliśmy z łódki i ruszyliśmy w dalszą podróż do Tikal (starożytnego miasta Majów). Ze względu na jakość dróg i nasze częste postoje (poznawaliśmy smaki przydrożnych „kucharzy“) dojechaliśmy tylko do Flores. Pięknie położone, kolorowe miasto, które można eksplorować poznając miejscowe zwyczaje i spróbować lokalnych przysmaków sprzedawanych nad brzegiem rzeki Peten. Następnego dnia po dwóch godzinach jazdy dotarliśmy do miasta Tikal. Posiadające niesamowitą aurę (duszę) miasto, które było najprawdopodobniej dawną stolicą Majów rozciąga się na terenie 60km2. Strefa wydzielona do zwiedzania obejmuje sześć świątyń w postaci piramid (prawie na wszystkie można wejść i poczuć się jak mieszkaniec Tikal).
Na głównym placu Gran Plaza znajdują się dwie świątynie (najwyższa Gran Jaguar) oraz ruiny Acropolis Central i Acropolis Norte. Cały teren jest magiczny i rozciąga się tu aura tajemniczości a zarazem dostępność do wszystkich zabytków pozwala nam na osobiste zdobywanie tego jakże ciekawego miasta. Panoramę całego miasta można zobaczyć z niedawno otwartego dla turystów tarasu widokowego znajdującego się na Plaza de losSiete Templos. Po wdrapaniu się po niewiarygodnie stromych drewnianych schodach docieramy na „dach“ Tikal. Widok zapierający dech w piersiach, pozwalający na wyobrażenie sobie jak bardzo rozwinięta była cywilizacja Majów. Nasza przygoda zakończona została ciekawym akcentem, a mianowicie spotkaliśmy pajęcze małpy, ochoczo skaczące po konarach drzew rozciągających się wśród piramid i ruin.
Bardzo zadowoleni ze spędzonego czasu w Tikal ruszyliśmy w stronę granicy z Belize. Niestety nasz kierowca nie mógł z nami przejechać do Belize więc postanowiliśmy przekroczyć granicę pieszo i autobusem dostać się do Belize City. Tak też uczyniliśmy, przepakowaliśmy walizki tak, aby wszystkiego nie zabierać i przekroczyliśmy granicę w Melchor de Mencos. Odprawa przebiegła sprawnie bez zbędnych formalności. Z granicy do dworca dostaliśmy się lokalnymi taksówkami (ok 3-4 km) tam czekał na nas ostatni jak się okazało autobus do Belize City. Bardzo miły kierowca zabrał nasze walizki i zaprosił nas do środka. Ja wraz z moim przyjacielem w tym czasie postanowiliśmy zrobić szybkie zakupy w pobliskim markecie (trzy godzinna podróż w autobusie musiała zostać lekko zakropiona). Wracając usłyszeliśmy piski i krzyki a naszego autobusu, wpadliśmy zobaczyć co się stało i okazało się że mialiśmy w naszym transporcie pasażerów na gapę w postaci *karaluchów*. Nasze dziewczyny sprytne i przebiegłe zakupione w markecie ciastka podzieliły między nas i pasażerów na gapę, oczywiście ciastka położone na początku autobusu a one same z tyłu z nogami w górze. Pomogło, dalsza nasza podróż była jedną wielką imprezą, pan kierowca puszczał muzykę na pełny regulator a dzieciaki śpiewały i bawiły się świetnie. Po planowych trzech godzinach jazdy nasz kierowca dotarł do Belize City i ku naszemu zaskoczeniu odwiózł nas pod sam hotel (i to jest właśnie gościnność na świacie). Bardzo mu podziękowaliśmy i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Obudził mnie zapach pysznego jedzenia, okazało się że obok naszego hotelu stacjonowała pani z kramikiem lokalnego burito w różnych postaciach (placek lub smażone). Zjedliśmy u niej śniadanie i pojechaliśmy lokalnymi taksówkami na prom, który miał nas przetransportować do Caye Caulker (przepiękna rajska wysepka koralowa) tam zakupiliśmy bilety w obie strony (bilet powrotny open). Płyneliśmy ok 45 minut, po tym czasie znaleźliśmy się w „raju“. Nareszcie piękna biała plaża, palmy i ten niesamowity klimat wyspiarski. Zabraliśmy wszystkie nasze bagaże i za 300 metrów dalej byliśmy pod naszym hotelem Rainbow.
Bardzo przyjemny, czysty i położony w samym centrum Caye Caulker hotel z bezpłatnym wifi i własnymi leżakami na plaży. Tu zatrzymaliśmy się na sześć nocy, to był czas na wypoczynek, opalanie itp.
Wyspa oferowała dużo atrakcji w postaci plaży z barem na której cały dzień grała muzyka, podawano drinki i zbudowana była skocznia do wody na której odbywały się zawody (biggest splash), meleksów które można było wypożyczyć na godziny lub dobę i zwiedzić całą wsypę (meleksy to prawie jedyny transport na wyspie), mnóstwo sklepików z lokalnymi wyrobami i no i najważniejsze grille z których podawano ryby i moje ulubione lobstery.
Była także plaża, na którą można było się dostać jedynie prywatnymi (free) łodziami o nazwie Koko King na której był bar, leżaki, strefa VIP w posatci łóżek pod baldachimem, muzyczka przez cały dzień a wieczorem dyskoteka na plaży.
W połowie naszego pobytu wybraliśmy na wycieczkę z lokalnym „tour operatorem“, na której mieliśmy wędkować, odwiedzić park i zobaczyć manaty.
Wędkowanie wyszło nam słabo, na trollingu coś zjadło nam przynętę a podczas łowienia „z ręki“ największa sztuka miała ok 15cm więc nie do końca usatysfakcjonowani ruszyliśmy do parku, w którym ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu kąpaliśmy się z rekinami i płaszczkami.
Było ich bez liku, rekiny sięgały do ok 1,5 m długości a płaszczki nie były mniejsze. Dzieciaki w pierwszym momencie bały się wejść do wody ale w końcu dały się namówić. Przeżycie niesamowite jak widzisz pod wodą rekina płynącego wprost na ciebie i stając bosą nogą na wszech obecną płaszczkę.
Po tych dość emocjonujących chwilach popłynęliśmy zobaczyć manaty, niestety nie udało nam się ich wyśledzić, ale nasz kapitan był bardzo zawzięty i w zastępstwie wypatrzyliśmy delfiny. Na powrocie jeszcze raz zarzuciliśmy wędki na trolling i w kroplach lekkiego deszczu wróciliśmy na nasz hotelowy pomost. I tak spędziliśmy czas na tej pięknej wyspie, która na zawsze zostanie w naszych głowach i nosach ☺ (zapach grillowanych lobsterów).
Pożegnaliśmy się z wyspą i wyruszyliśmy na dalszą część naszej przygody z Gwatemalą. Powrót tymi samymi środkami transportu. Na granicy musieliśmy zapłacić opłatę wyjazdową z Belize w kwocie 20 usd od osoby. Oczywiście nasz niezawodny pan kierowca czekał na nas z owocami. Wystartowaliśmy z granicy dość póżno i nie mieliśmy dużego wyboru co do noclegu więc zdecydowaliśmy o ponownym noclegu we Flores, ale tym razem z drugiej strony rzeki. Widok z tarasu hotelowego na tętniące życiem Flores był obłędny. Usiedliśmy na tarasie i upajaliśmy się tym pięknym widokiem.
Rano wyruszyliśmy do jaskiń Lanquin Caves. Droga dłużyła się okropnie, przez pozarywane drogi mieliśmy duże opóźnienia. Do jaskiń dotarliśmy ok 13:30. Warto było jechać tyle godzin, żeby zobaczyć jaskinie nie skalaną ludzką ręką. Dostaliśmy latarki w rękę, przewodnika mówiącego po angielsku z akcentem hiszpańskim (czyli prawie wcale) i paczkę bułek na drogę.
Po kilkudziesięciominutowym marszu w błocie dotarliśmy do wejścia, jaskinia w środku wydawala się być całkowicie surowa, nieodkryta. Czuliśmy się tak jakbyśmy byli w niej pierwszymi ludźmi, wszystko można było dotknąć, powąchać „polizać“, coś niesamowitego.
Wrażenia z przejścia tej jaskini przyćmiło wyjście, które siedemdziesięcio metrową wysokością ściany powalało i robiło ogromne wrażenie. Byliśmy tacy malusieńcy w tej ogromnej przestrzeni. Jedyną ludzką ingerencją w tej jaskini były schody po których wydostaliśmy się na zewnątrz.
Wróciliśmy po ok 2,5 godziny, więc nie pozostało nam wiele czasu do jazdy. Noc spędziliśmy w Coban, było to dość spore miasto w którym znajdowały się centra handlowe i supermarkety. Następnego dnia ruszyliśmy w stronę następnego punktu naszej wyprawy czyli na groźny i złowieszczy wulkan Pacaya (2552m n.p.m).
Wciąż aktywny i dający o sobie znać (ostatnia erupcja 3 lata temu). Po dotarciu na miejsce kupiliśmy bilety, wzieliśmy transport w postaci konia dla najmłodszej naszej uczestniczki wyprawy i wyszyliśmy w czterokilometrową podróż ostro w górę po kamieniach, pyle i leszu.
Była to niełatwa przeprawa dla tak niedoświadczonych wspinaczy jak my. Ale jak to się mówi „jak nie my to kto“, daliśmy radę. Na górze przywitał nas widok iście księżycowy, wylewająca się lawa tworzy niesamowity krajobraz, który znamy z filmów science fiction. Zaczerpneliśmy troszkę informacji wcześniej o tym wulkanie i wiedzieliśmy, że jest tam dziura z której wydobywa się ciepło z wnętrza wulkanu, zapytałem właściciela konia o to miejsce, on dość mocno zdziwiony wskazał nam je, ale jak byście zobaczyli jego bezcenną minę, jak żeśmy wyciągneli kiełbasę i pianki do pieczenia.
Chętnie się dołączył do naszej biesiady a wręcz z zaangażowaniem szukał patyków. To jest chwila, którą pamięta się dokońca życia, pieczenie kiełbasy na czynnym wulkanie w doborowym towarzystwie (BEZCENNE). Siedzieliśmy tam sami przez około 45 minut. Nie było w tym czasie żadnych turystów, dopiero wracając spotkaliśmy grupę następnych ciekawskich. To było coś przez wielkie C. Pełni wspomnień i doświadczeń tego dnia wyjechaliśmy w kierunku starej stolicy Gwatemali, Antigua. Wieczorem poszliśmy na podbój miasta. Nocą duże wrażenie robiły podświetlenia starych bydowli, głównej ulicy na której znajdowały się sklepiki i hotele oraz park, gdzie sprzedawano lokalne smakołyki.
Noc spędziliśmy 100m od centrum Antigua w pięknych apartamentach (New and Luxurious Apartment).
Po bardzo wygodnie spędzonej nocy odwiedziliśmy lokalny targ ze słodyczmi i pamiątkami. Po zasłodzeniu się kokosem i cukierkami skierowaliśmy się do ostatniego punktu naszej wyprawy czyli do Gwatemala City. Po drodze zatrzymaliśmy się w dużym centrum handlowym i nakarmiliśmy dzieci (aż wstyd się przyznać) mcdonaldem, ale bardzo chciały spróbować czy inaczej smakuje niż w Polsce. Zatrzymaliśmy się w hotelu Conquistador. Bardzo ładny 4* hotel z podgrzewanym basenem. Wieczorem spotkaliśmy się i omawialiśmy cały nasz wyjazd, dzieliliśmy się spostrzeżeniami i odczuciami. Ranek spędziliśmy na przepakowywaniu bagaży i szykowaniu się do powrotu. O 11 mieliśmy lot do Mexico City.
Cały wyjazd uważamy za wspaniałą przygodę, którą przeżyliśmy dzięki naszemu wspaniałemu kierowcy, który stanął na wysokości zadania, znosił nas i śpiewające nasze dzieci (Zenka itp.). Przed naszym wylotem przyjechał nas pożegnać na lotnisku i prosił o kontakt po wylądowaniu. Jesteśmy mu bezwzględnie wdzięczni za opiekę, pomoc i bezpieczną jazdę.
Pozdrawiamy wszystkich podróżników i czekamy na wasze relacje z podróży.
Smok z jaskini.
***Zdjęcia są moją własnością. Nie wykorzystałem żadnych zdjęć z internetu.***